poniedziałek, 30 listopada 2015

Cztery żywioły

Eksperymenty naukowe to moja codzienność i bardzo ważna część mojego życia. Kiedyś "chwaliłam się", że jestem naukowcem, więc na co dzień siedzę w laboratorium i badam jaki wpływ na "coś" ma substancja "x" i jakie z tego wypływają wnioski. Jest to niekończąca się przygoda, która jednak wymaga sporo wysiłku - może nie tyle fizycznego (nie oszukujmy się, nie schudnę przelewając pipetą mikrolitrowe objętości roztworów z jednej probówki do drugiej i mieszając je - a szkoda...), co intelektualnego. Taka jest moja praca i... lubię ją. To ciągła nauka, która jest jednocześnie moją pasją. Wiem, wiem... po doświadczeniach lat szkolnych trzeba być nieco nienormalnym, żeby nadal lubić się uczyć i w ten sposób pracować. A co powiecie na przenoszenie tej nauki do domu? Proszę nie komentujcie tego... ;)
Dzieci uczą się nieco inaczej niż my, dorośli. Każda zabawa jest dla nich nauką... STOP! Zaraz! Właściwie to dlaczego niby uczą się inaczej?? Przecież moja praca jest w pewnym sensie zabawą i właśnie dzięki tej zabawie "w naukowca" zdobywam nową wiedzę. Może więc ujmę rzecz nieco inaczej:
Dzieci uczą się dokładnie tak samo jak my, dorośli, czyli poprzez zabawę. Wszak powszechnie wiadomo, że zabawa relaksuje, a zrelaksowany umysł chłonie znacznie więcej wiedzy. Wniosek? Im więcej frajdy, tym więcej zostaje w głowie...
Postanowiłam zatem stworzyć dla Dziubdziuba domowe laboratorium, a projekt Dziecko na Warsztat 3, przyszedł mi tylko z pomocą i dał przysłowiowego "kopniaka" do zrealizowania tych niezmiernie ambitnych planów naukowych. Zatem pewnego pięknego popołudnia postanowiłyśmy pobawić się z Dziubdziubem w naukowców. Z zapałem zajęłyśmy się odkrywaniem czterech podstawowych żywiołów: ziemi, wody, powietrza i ognia oraz wyjaśnianiem zjawisk z nimi związanych, na poziomie oczywiście niespełna dwuipółlatki. Zobaczcie i poczytajcie jak wyglądało nasze naukowe laboratorium na podłodze w salonie naszego domu:

ZIEMIA
1) Wybuch wulkanu
Potrzebne: wulkan (U nas była to góra pogniecionych przez Dziubdziuba papierów, ułożonych na tacy w zgrabny stosik z zagłębieniem w środku i okryty folią aluminiową - miało być księżycowo, ale równie dobrze może być coś bardziej wymyślnego, np. makieta Etny czy Wezuwiusza ulepiona z masy solnej), kwasek cytrynowy, soda oczyszczona, woda
Wykonanie: Do zagłębienia wulkanu wsypałyśmy kwasek cytrynowy i sodę, a następnie wlałyśmy nieco wody.
Erupcja wulkanu, wyniku powstałego dwutlenku węgla, jest bardzo widowiskowa, co bardzo się podobało małej eksperymentatorce. Oczywiście darowałam jej tłumaczenie zawiłości reakcji chemicznych w tym doświadczeniu. Mogła za to bez obaw włożyć rękę do wulkanu i sprawdzić, jaką temperaturę ma powstająca piana. Taką samą pianę zrobiłyśmy później w osobnym naczyniu, by mój mały naukowiec mógł swobodnie zanurzyć całe dłonie w zimnym pieniącym się roztworze.
Wnioski:
"Ja: - Jaka jest piana? Ciepła czy zimna?
Dz.: - Zimna. To jest zimny wulkan!"

Księżycowy wulkan
Zimna piana

WODA
Dziecko na warsztat
2) Co pływa, a co tonie?
Potrzebne: miska z wodą, różne przedmioty tonące i pływające (my wykorzystałyśmy korek od wina, kasztan, kamień, kawałki papieru, orzech włoski, klocek)
Wykonanie: Wrzucałyśmy kolejno przedmioty do miski z wodą, a Dziubdziub klasyfikowała je do dwóch grup: pływające i tonące. Dodatkowo sprawdzałyśmy, które z tych przedmiotów da się zatopić, a które, mimo naszych trudów, pozostaną na powierzchni wody.
Dziubdziub segregowała na tacy przedmioty, które lądowały w wodzie na dwie grupy, mocząc przy okazji cały pokój i z radością stwierdzając, że kałuża na podłodze robi się coraz większa. I znów nie tłumaczyłam jej skomplikowanego zagadnienia napięcia powierzchniowego wody - na to przyjdzie jeszcze czas. Na razie skupiłyśmy się na odkrywaniu zjawiska pływania i tonięcia... i chlapania wodą po podłodze...
Wnioski:
"Ja: - Kasztan tonie czy pływa?
Dz.: - Pływa.
Ja: - To gdzie go położymy? (wskazując pogrupowane przedmioty)
Dz.: - Tu (wskazując grupę przedmiotów  pływających)
Dz.: - Mamo zobacz, cały pokój w wodzie! Mamy kałużę! Założę kaloszki!"

Czy papier pływa?
...A kasztan?


3) Co rozpuszcza się w wodzie?
Potrzebne: 3 szklanki z ciepłą wodą, łyżeczka, po jednej łyżeczce soli, cukru i pieprzu
Wykonanie: Dziubdziub kolejno wsypywała sól, cukier i pieprz do osobnych szklanek i zapamiętale mieszała, obserwując, które substancje znikają, a które nie. Mogła przy okazji spróbować efekt rozpuszczania się substancji, smakując powstałych roztworów (jakoś wody z pieprzem nie włożyła do ust - mądra dziewczynka...)
Wnioski:
"Dz.: - Mamo, to jest słodkie!
Ja: - Zgadza się. A widzisz cukier w szklance?
Dz: - Nie ma, zniknął.
Ja: - Rozpuścił się. Dlatego woda jest słodka."

To co najpierw mieszamy?
Potrzebne będą...
Mieszamy sól...
...i cukier...
A teraz pora na degustację

POWIETRZE I OGIEŃ
4)  Dlaczego świeczki gasną?
Potrzebne: 3 świeczki, 3 słoiki różnej wielkości, zapałki
Wykonanie: Zapaliłam wszystkie świeczki, a Dziubdziub (pod moim  ścisłym nadzorem oczywiście!) przykrywała je kolejno słoikami i obserwowała, pod którym słoikiem świeczka gaśnie szybciej.
Opowiedziałam jej przy okazji tej zabawy, najprościej jak potrafiłam, że świeczka potrzebuje powietrza (nie tlenu!, bo to jest jeszcze bardziej abstrakcyjne pojęcie dla dwulatki, niż powietrze), żeby móc się palić, a w słoiku jest go za mało i dlatego świeczka gaśnie. Tak jej się spodobała ta zabawa z ogniem, że powtarzałyśmy doświadczenie wielokrotnie.
Wnioski:
"Ja: - W którym słoiku świeczka najszybciej zgasła? W dużym czy malutkim?
Dz.: - W malutkim.
Ja: - A wiesz dlaczego?
Dz: - Bo świeczka nie ma czym oddychać."

Potrzebne będą...
Nakrywamy!
Nakrywamy!
Nakrywamy!
Gaśnie w malutkim słoiczku...
...i w średnim też.

5) Znikająca woda
Potrzebne: talerzyk z zabarwioną wodą (ja zabarwiłam ją sokiem wiśniowym, ale może być barwnik spożywczy lub farbki), świeczka, zapałki, duży słoik (np. po ogórkach)
Wykonanie: Na talerzyk z niewielką ilością wody postawiłyśmy świeczkę. Zapaliłam ją, a Dziubdziub ostrożnie nakryła ją słoikiem postawionym do góry dnem.
Mój mały naukowiec z błyskiem w oku podziwiał, jak woda z talerzyka znika pod słoikiem. Jako, że wcześniej powiedziałam jej o świeczce, która zużywa powietrze w słoiku, żeby móc się palić, teraz mogłam jej powiedzieć, że miejsce powietrza zajmuje woda. Nie wiem czy zrozumiała tak skomplikowane zagadnienie, ale zakrywanie i odkrywanie (zalewanie) świeczki tak ją zafascynowało, że wciąż powtarzamy to doświadczenie.
Wnioski:
"Dz.: - Mamo, woda znika w środku! Zrób jeszcze raz znikającą wodę!"

Dodaj napis
E tam, nic się nie dzieje!
Zaraz, zaraz...
Mamo, woda znika!

Na koniec przejrzałyśmy jeszcze razem książkę z mnóstwem pomysłów na kolejne eksperymenty Moje  pierwsze eksperymenty. Małe eksperymenty z wielkim skutkiem. wydawnictwa Jedność. Zawarte są w niej liczne eksperymenty dostosowane do dzieci w wieku od 0 do 6 lat. Ich opisy są proste i poparte ciekawymi ilustracjami, a każdy z nich zawiera również wyjaśnienie, które z pewnością ułatwi rodzicowi wprowadzanie dziecka w świat nauki. Myślę, że będzie ona źródłem inspiracji na kolejne zabawy laboratoryjne, więc nie będzie to nasze ostatnie spotkanie z badaniami naukowymi.

Nowa książeczka!
Pocitamy?




To już trzeci warsztat, który powstał w ramach projektu Dziecko na Warsztat 3. Więcej pomysłów na eksperymenty naukowe z dziećmi w każdym wieku można znaleźć u innych uczestniczek projektu. Wystarczy kliknąć wybrane logo z poniższego zestawienia:


środa, 18 listopada 2015

Nie pyskuj!!!

zdj. Monika eS Photography

"No ręki i nogi mi opadli i brzdękli o podłogie." Jakiś czas temu dowiedziałam się, że moja dwulatka pyskuje! DWULATKA PYSKUJE!!! Przecież słowa "dwulatka" i "pyskuje" nawet nie pasują, żeby użyć je w jednym zdaniu. A jednak...

Jako matka, oczywiście pierwsze, co poczułam, gdy to usłyszałam, to złość. I nie tylko dlatego, że chodziło o MOJE dziecko (choć to też), ale dlatego, że taki maluch już został zaszufladkowany i to do szuflady z bardzo negatywną etykietką. Naturalną reakcją była też obrona przed jawnym atakiem na osobę zupełnie nie mogącą się bronić - obudziła się we mnie lwica broniąca młodych. Nie, nie... Nie rzuciłam się "oszczercy" do gardła... Po prostu z całym spokojem, na jaki było mnie stać w tamtym momencie, odparłam, że nie zauważyłam, by moja córka pyskowała. Dopiero później przyszła refleksja, skąd mógł się wziąć taki pogląd na temat tak małego dziecka. Zaczęłam więc rozmyślać, analizować i szukać wytłumaczenia...

Czym jest pyskowanie? Według słownika PWN pyskować to odpowiadać komuś zuchwale i arogancko, zaś według Słownika Języka Polskiego - to odzywać się do kogoś lekceważąco, bezczelnie. Czy zatem dziecko w wieku dwóch lat jest w stanie pyskować? Odpowiedź jest prosta i krótka: NIE! Dziecko w tym wieku mówi to, co myśli... dosłownie... bez dwuznaczności, podtekstów, insynuacji i udawania... Nie jest w stanie nacechować swoich wypowiedzi arogancją i lekceważeniem, ponieważ ten sposób podejścia do drugiego człowieka jest mu zwyczajnie obcy. Mowa jest dla niego tylko (lub "aż") sposobem wyrażania swoich myśli, emocji i potrzeb. Jest to sposób dość nieudolny, ze względu na ograniczony zasób słownictwa i wiele błędów fonetycznych, jednak jedyny do wyrażenia siebie i stale rosnącej w tym wieku niezależności. Poza tym, dwulatek, z założenia (rozwojowego), jest nastawiony pozytywnie do otaczającej go rzeczywistości, którą eksploruje z entuzjazmem prawdziwego badacza. Pozytywnie jest też nastawiony do opiekunów (nawet w sytuacjach, gdy ci nie potrafią lub nie chcą zaspokoić jego podstawowych potrzeb). Nie ma zatem możliwości, żeby taki maluch odzywał się w sposób arogancki i bezczelny.

Skąd więc wzięła się opinia o tym, że moja dwulatka pyskuje? Muszę szczerze odpowiedzieć, że NIE WIEM i mogę tylko snuć domysły i przypuszczenia. Myślę, że może to wynikać z nie-sławnego buntu dwulatka, który w opinii mojej i wielu psychologów rozwojowych, nie istnieje (o tym więcej wypowiem się w osobnym poście). Dziecko dwuletnie odkrywa siebie, jako niezależną jednostkę, co jest dla niego obcą, zupełnie nową sytuacją. Ta nowość jest fascynująca, ale jednocześnie mocno frustrująca, bo nagle musi sobie radzić sam ze sobą i ze swoimi emocjami. Jawnie i (niestety) dość dobitnie zaczyna pokazywać swoją niezależność, zarówno słowami, jak i czynami. I nagle z potulnego, grzecznego (nie lubię tego określenia, bo czymże jest bycie grzecznym, jeśli nie spełnianiem tylko oczekiwań innych) dziecka, staje się małym człowiekiem, który wyraża swoje zdanie, często odmienne od zdania osoby dorosłej. Nie robi tego złośliwie, bo nie wie co to jest złośliwość. Jednak dla dorosłego, dla którego dziecko "powinno być grzeczne", to ciągłe NIE z jego ust, może być odbierane jako "robienie na złość" lub pyskowanie. Nie jest to oczywiście zgodne z prawdą, za to jest mocno niesprawiedliwe. Świadczy bowiem jedynie o ocenianiu dziecka "swoją miarą". Skoro nie spełnia oczekiwań dorosłego lub, co gorsza, ma własne zdanie, znaczy, że lekceważy i jest niegrzeczne. Jest to pokłosie dawnego stylu wychowywania, opartego na stwierdzeniu, że "dzieci i ryby głosu nie mają", a tzw. grzeczne dziecko bawiło się wtedy cicho w swoim pokoju, nie przeszkadzając dorosłym i spełniało wszystkie ich polecenia i oczekiwania.

W moim odczuciu jest to podejście, które absolutnie nie uwzględnia naturalnych etapów rozwojowych dziecka, a niestety pokutuje w naszym społeczeństwie, szczególnie w starszym pokoleniu. Nic więc dziwnego, że pierwszym uczuciem, jakie pojawiło się we mnie na wieść, że Dziubdziub pyskuje, była złość. Ponieważ MOJE dziecko ani żadne inne dziecko w tym wieku NIE PYSKUJE! Każdy ma prawo do wyrażania własnego zdania, nawet taki mały człowiek! A rolą nas, dorosłych, jest pokazać mu właściwą drogę i wspierać w poznawaniu siebie, a nie szufladkować i oceniać. Do pyskowania jeszcze taki dwulatek dorośnie... niech no tylko wejdzie w okres dojrzewania... A i wtedy naszą rolą jest wsparcie i rozmowa, zamiast sprawowania totalitarnej władzy rodzicielskiej.

środa, 11 listopada 2015

Czar starych książek...

Któż z nas nie pamięta książek przeczytanych nam w dzieciństwie przez mamę czy babcię (nie oszukujmy się, wtedy panowie średnio angażowali się w czytanie dzieciom)? Albo tych pierwszych, samodzielnie czytanych, gdy składaliśmy literkę do literki i wyraz do wyrazu? Raczej nie da się ich zapomnieć. To one kształtowały nas i nasze czytelnicze gusta. Może nie były tak kolorowe i krzykliwe, jak teraz, ale historie w nich przedstawione fascynowały podobnie.

Do dziś pamiętam pierwszą samodzielnie przeczytaną powieść. Nie pamiętam ile wtedy miałam lat, ale to chyba mało istotne. To było "opasłe tomiszcze" - tak mi się przynajmniej wtedy wydawało i byłam z siebie niezmiernie dumna, że sama poznałam przygody Guliwera w książce Podróże Guliwera.

Od dawna zastanawiało mnie, czy dzisiejsze dzieci, w czasach, gdy mają do dyspozycji przepięknie ilustrowane i idealnie dopasowane do wieku (przez sztab psychologów i pedagogów) książki, byłyby zainteresowane takimi, w których kolory na obrazkach już wyblakły. Na odpowiedź musiałam trochę poczekać... Przy ostatnich porządkach, z czeluści domowych zakamarków wygrzebałam moje książeczki z lat dziecięcych. Nie muszę chyba mówić, jak wiele wspomnień obudziło się gdzieś głęboko, gdy przekładałam pożółkłe kartki... Pamiętając treść książeczek, w okamgnieniu przeniosłam się w historie opowiadane na ich kartach. I od razu zrodziło się w mojej głowie pytanie: "a co na to Dziubdziub?"

Okazało się, że współczesne dziecko, pokochało te stare woluminy od pierwszego wejrzenia. Codziennie z zapartym tchem słucha o mamie, która umie czarować w książce Nasza mama czarodziejka Joanny Papuzińskiej i śmieje się w głos poznając kolejne przygody Koziołka Matołka Kornela Makuszyńskiego. I nie ma dla niej znaczenia barwa kartek, ilość kolorów na obrazkach i to, że "jest za mała na takie książki". A fakt, że "mama bardzo lubiła te książki, gdy była mała" tylko potęgują jej ciekawość.

Teraz już wiem, że dla dziecka, które jest "zarażone" literaturą, nie mają znaczenia jedynie kolorowe obrazki. Stare książki uczą wrażliwości na słowo pisane i pokazują małemu czytelnikowi, że towarzyszy ono nam od dawna. A co, jeśli nie mamy zachowanych takich perełek z naszego dzieciństwa? Istnieją przecież antykwariaty... Czasem warto do nich zajrzeć z dzieckiem i wprowadzić je w świat naszego dzieciństwa. Maluchy lubią słuchać jak to było kiedyś i jaka była mama lub jaki był tata, gdy byli zupełnie mali. A ponadto, wspomnienia pomagają budować naszą więź z dzieckiem...

A Wy lubicie wracać do książek z Waszego dzieciństwa? Podzielcie się zapamiętanymi tytułami. Może uda nam się stworzyć listę "staroci", o których warto wspomnieć naszym dzieciom...


Wpis powstał w ramach projektu Przygody z książką 3