wtorek, 21 października 2014

Ze szczęściem mi do twarzy, czyli słów kilka o spotkaniu z Panią Grażyną Dobroń

Każdy z nas czasem zadaje sobie pytanie: jak żyć zdrowo i szczęśliwie. I ile osób, tyle odpowiedzi... Robienie tego, co sprawia radość i co się lubi, otaczanie się życzliwymi i bliskimi osobami, ruch i zdrowe jedzenie, to chyba podstawa...

Dziś troszkę refleksji na temat życia i szczęścia, zainspirowane niedzielnym spotkaniem z Panią Grażyną Dobroń w ramach IV Olsztyńskiego Festiwalu Rozwoju i Inspiracji BabaFest. Festiwal to inicjatywa, która stawia na rozwój osobisty i jest skierowana głównie do kobiet (choć uczestniczą w niej też mężczyźni). Jest to cykl spotkań i warsztatów, które pozwalają nam kobietom odkryć siebie, swoje talenty i mocne strony. Choć sama uczestniczyłam tylko w jednym spotkaniu (czego troszkę żałuję, ale niestety moje ciągłe niedobory czasowe, nie pozwoliły na więcej), uważam, że jest to bardzo wartościowa i ważna inicjatywa. W przyszłym roku spróbuję bardziej się zaangażować, bo moim zdaniem WARTO!


Myślę, że Pani Grażyny jakoś szczególnie nie trzeba przedstawiać. Słuchacze radiowej Trójki doskonale ją znają, chociażby z jej audycji "Dobronocka", traktującej o szeroko rozumianym rozwoju człowieka i przepełnionej dobrą energią i dobrymi wiadomościami. Tematy poruszane w audycji, Pani Grażyna wybrała i zapisała. W ten sposób powstała książka o emocjach zatytułowana "Instrukcja samoobsługi człowieka". O tej książce kiedy indziej. Na razie leży na półce w mojej biblioteczce i czeka grzecznie w kolejce na przeczytanie (niestety zapomniałam zabrać ją ze sobą na spotkanie, by poprosić o autograf). Ale jak tylko ją pochłonę, nie omieszkam podzielić się z Wami moimi wrażeniami.

Pani Grażyna Dobroń (autor zdjęcia: Festiwal BabaFest)
A tym razem słów kilka o samym spotkaniu z Dziennikarką, o tym, co mówiła, jak mówiła i z czym mnie zostawiła. Pani Dobroń sama poleciła przekazywać dalej to, o czym mówiła na spotkaniu, więc... niniejszym to czynię...

W głowie każdego z nas są dwie postacie. Pierwsza z nich to JA, czyli człowiek rozumny, myślący, analizujący, mający swoją siedzibę w płacie czołowym kory mózgowej. Zaś druga, to MAŁPA - emocjonalna, wybuchowa, działająca na zasadzie walki lub ucieczki, walcząca o swoje przetrwanie, siedząca sobie spokojnie z tyłu naszej głowy w ośrodkach podkorowych mózgu, związanych z emocjami i przetrwaniem, czyli filogenetycznie starszych niż kora mózgu. Obie nie mogą bez siebie żyć, ale ważne jest, by ze sobą współpracowały, a pogodzenie tych dwóch skrajnych postaci jest możliwe tylko przez serce. Taka była podstawa spotkania z Panią Grażyną. Może to niezbyt naukowe, choć tak nawet brzmi (grunt to ubrać w odpowiednie słowa...), ale coś w tym jest. W każdym z nas, jest nas dwóch/dwie... i w zależności od sytuacji, albo działamy całkiem racjonalnie i przemyślanie, albo bardzo emocjonalnie. Sęk w tym, żeby znaleźć w tym równowagę, bo nie da się funkcjonować tylko "na zimno", kalkulując fakty i zdarzenia lub tylko pod wpływem emocji i najpierw robić później myśleć. Znalezienie złotego środka nie jest łatwe, a nawet jeśli się go znajdzie, często i tak któraś z postaci w nas bywa głośniejsza. I to jest dobre, bo przecież nie jesteśmy robotami. Gdy trzeba, to trzeba... kalkulować, myśleć o konsekwencjach, analizować i dopiero działać. Ale czasem warto "pójść na żywioł" i pozwolić Małpie się wyhasać lub dać jej banany, które tak uwielbia, żeby ją troszkę uspokoić. Działanie emocjonalne leży tak samo w naszej naturze, jak to kalkulowane, choć rzeczywiście konsekwencje tego pierwszego potrafią być dalece boleśniejsze. Ale "lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż tego, że się nawet nie próbowało"... Zgadzam się z Panią Grażyną, że zawsze i wszędzie trzeba się kierować sercem, bo ono zna nas najlepiej i wie, co jest dla nas najlepsze. Pozwoli zaszaleć, gdy można i każe chłodno analizować, gdy jest to niezbędne. Trzeba się tylko w nie wsłuchać. I tu mogą przyjść z pomocą techniki "medytacji serca", których Pani Dobroń uczyła nas w trakcie spotkania. Nie jest to proste, ale praktyka czyni mistrzem...

A więc spróbujmy:
1. Zamknij oczy i wyobraź sobie, że jesteś w swojej głowie. Tam wsiadasz do windy i zjeżdżasz niżej do swojego serca. Drzwi się otwierają i przed sercem widzisz swój problem. Nie wchodź w niego tylko przyglądaj mu się z każdej strony. Może znajdziesz coś, co pomoże Ci go rozwiązać, jakieś drzwi , o których nie miałaś bladego pojęcia. Przyglądaj mu się przez 7 minut, a żeby łatwiej się skupić, możesz w tle puścić jakąś spokojną, relaksującą muzykę (tylko nie zaśnij!).
2. Tak jak poprzednio wsiądź do windy i zjedź do serca, ale tym razem wyobraź sobie najlepszego siebie za rok... I pomyśl o tym sobie za rok, przez te 7 minut. Gdy zwizualizujesz to, jaki chcesz być za rok o tej samej porze, łatwiej Ci będzie to osiągnąć.
Czy to działa? Nie mam pojęcia... Ale daje troszkę inne spojrzenie na siebie, a już dla tego warto spróbować.

Drugą ważną kwestią poruszoną na spotkaniu było nasze zdrowie. Pani Dobroń wspominała o naszych ciągłych niedoborach witaminy D3 (co jest niestety bardzo powszechne w naszym klimacie) i konieczności jej suplementacji w połączeniu z suplementacją witaminą K2. Wszechobecny w naszym życiu stres powoduje również, że w naszym organizmie są duże niedobory magnezu. Jego też warto uzupełniać, najlepiej w formie chlorku magnezu, który nadaje się na przykład do kąpieli czy moczenia nóg (to ostatnie uwielbiam, bo bardzo mnie relaksuje). Wbrew pozorom, magnez bardzo dobrze wchłania się przez skórę. A ile przyjemności przy takiej suplementacji... Ponadto polecała stosowanie kuracji czystkiem i szczecią - ziołami, które są znane już od wieków, a teraz przeżywają swój renesans, z powodu swoich wszechstronnych właściwości prozdrowotnych (zainteresowanych odsyłam do internetu, gdzie można znaleźć wiele dobrych informacji na ten temat). Jestem całkowitą zwolenniczką uzupełniania niedoborów witaminowych i zdrowego odżywiania (z resztą pisałam już o moim oponkowym slow food), ale trzeba bardzo uważać, żeby nie popaść ze skrajności w skrajność i nie zostać ortorektykiem.

Podsumowując tą bardzo krótką i, nie ukrywam, że odrobinę pobieżną (nie da się całego spotkania dokładnie opisać w jednym poście), relację ze spotkania z Panią Grażyną Dobroń, muszę Wam się przyznać, że wyszłam z niego naładowana mnóstwem pozytywnej energii i z wielką chęcią zadbania o siebie. Bo żeby być dobrą dla innych i dbać o innych, trzeba najpierw zadbać o siebie i swoje szczęście. I nie mówię tu o niezdrowym egoizmie i egocentryzmie, tylko o postępowaniu w myśl jogicznej zasady "nie krzywdź". W niej zawiera się wszystko - i miłość do siebie i dbanie o innych. Wciąż się uczę funkcjonować w myśl tej zasady i zapewne będę się tego uczyła do końca życia. Ale ważne jest, żeby pracować nad sobą. Bo tylko w ten sposób można być szczęśliwym. A tylko szczęśliwi ludzie uszczęśliwiają innych...

I z tą myślą Was zostawiam...


A na koniec, z całą odpowiedzialnością zapraszam na przyszłoroczne BabaFest. Ja się w każdym razie wybieram. Warto!

Pani Grażyna w otoczeniu organizatorek festiwalu (autor zdjęcia: Festiwal BabaFest)

wtorek, 14 października 2014

Norweska przygoda... Część I. Podróż.

Jestem... Po bardzo długiej przerwie... Czasem trzeba odpocząć od wirtualnego świata i pobyć tylko w tym rzeczywistym.

Na powitanie, po tym przydługim milczeniu, zapraszam Was w podróż do Norwegii. Podróż pełną wrażeń, przeżyć i doświadczeń. Podróż... podwodną...

Naszą długą, bo ponad 1200-kilometrową podróż rozpoczęliśmy w Kortowie, pod siedzibą AKP Skorpena. Pierwszym wyzwaniem okazało się pakowanie. Niby tylko 11 osób, niby tylko na 10 dni, a jednak w busiku znalazły się tysiące różnych tobołków: butle do nurkowania, skafandry i reszta mniejszego, ale równie ważnego sprzętu do nurkowania, kilogramy balastu (kto by pomyślał, że na wycieczkę trzeba zabierać ze sobą tyle ołowiu...), namioty, śpiwory i torby rzeczy osobistych. A do tego mnóstwo jedzenia. Wszak wszyscy wiedzą, że Norwegia jest dla nas Polaków, dość drogim krajem, więc, żeby maksymalnie ograniczyć koszty wyjazdu, trzeba było maksymalnie ograniczyć konieczność zakupów spożywczych. Załadunek, bo trudno to nazwać zwykłym pakowaniem bagażu, trwał ponad godzinę, ale na szczęście wszystko się zmieściło, a busik tylko troszkę "przysiadł".

Idealny porządek bezpośrednio po załadunku...
W drogę ruszyliśmy zgodnie z planem, by zdążyć do portu w Gdyni na godzinę przed wypłynięciem promu do Karlskrony. Szybka odprawa w porcie i już mogliśmy zameldować się w swoich kajutach. Wypłynęliśmy po naszą norweską przygodę dokładnie o 21:30, żegnani kolorowymi światłami portowymi i mrugającymi czerwonymi i zielonymi światełkami w główkach portu - taki widok zawsze robi na mnie ogromne wrażenie. Rejs był dość spokojny. Morze oszczędziło nam zbytniego bujania, więc obyło się bez choroby morskiej. Ranek powitał nas nieco pochmurną szwedzką pogodą. Mimo sporego niewyspania (na promie nie śpi się zbyt długo...), pełni entuzjazmu, ruszyliśmy w dalszą drogę - kierunek Stromsholmen.

Port w Gdyni nocą.
Szwedzki port już w zasięgu... ręki...
Karlskrona wita!
Płynęliśmy pod banderą szwedzką, ale polskiej flagi też nie zabrakło.
Pokonywanie tylu kilometrów z taką ekipą, to czysta przyjemność. I choć zmęczenie czasami sięgało zenitu, humory nas nie opuszczały. Szybko przejechaliśmy Szwecję i dotarliśmy do Norwegii, gdzie był zaplanowany nocleg na jakimś kempingu pod namiotami. Nie przewidzieliśmy jednego - budowy dróg, a przez to ogromnego korka. Zanim wydostaliśmy się z niego, słońce powoli zaczęło mówić "dobranoc", więc byliśmy zmuszeni bardzo szybko zorganizować sobie nocleg. I zorganizowaliśmy go... Na parkingu tuż obok autostrady powstało małe miasteczko namiotowe i polowa kuchnia. Mimo, że kolacja troszkę się przeciągnęła, a pędzące po autostradzie tiry wcale nie zachowywały się cicho, wypoczęliśmy na tyle, żeby wczesnym rankiem móc ruszyć w dalszą trasę.

Przerwa na "popas"...
...w jakże malowniczym miejscu.
Hmmm... I którędy mamy jechać dalej?
Tym razem czekały na nas nieziemskie widoki. Co prawda zboczyliśmy odrobiną z najkrótszej drogi do celu, ale naprawdę było warto. Odwiedziliśmy dwa najbardziej znane miejsca w Norwegii - Geirangerfiord, zwany też Królem Fiordów oraz Trollstigen, czyli "po naszemu" Drogę Trolli lub Drabinę Trolli. Jeśli kiedykolwiek będziecie w Norwegii, nie możecie ich ominąć. Są to po prostu obowiązkowe punkty każdej norweskiej wycieczki. I wierzcie mi, że nie da się ich opisać słowami, a żadne zdjęcia nie oddadzą ich piękna. To po prostu trzeba zobaczyć. Ja widziałam je już po raz drugi, a i tak zaparły mi dech w piersiach...

Geirangerfiord z jednej strony...
...i z drugiej strony
Droga Trolli z góry...
...i z dołu.
Jedyny na świecie znak "Uwaga na trolle!". Pięć lat temu nie był taki ostrzelany...
Po tej pełnej pozytywnych, estetycznych wrażeń podróży dotarliśmy do celu. I tu czekały nas kolejne pozytywne, estetyczne wrażenia... Mała wyspa Stromsholmen, która to właśnie była naszym celem, jest położona w pobliżu miejscowości Vevang i jest początkiem malowniczej Drogi Atlantyckiej. Dzięki temu, że jest osadzona na siedmiu mostach, łączących kilka niewielkich wysepek, dostała status narodowej drogi turystycznej. W moim mniemaniu, jak najbardziej słusznie!

Najwyższy i najładniejszy most na Drodze Atlantyckiej.
Zaś na samej Stromsholmen jest baza nurkowa Stromsholmen Sea Sports Center i... nic więcej. Żadnych sklepów, żadnych atrakcji do zwiedzania, tylko kilka domków, morze i fiordy. To tu mieliśmy spędzić cały tydzień... Wydaje Wam się, że można umrzeć z nudów? Nic bardziej mylnego! Dla grupy takich nurkowych zapaleńców, jak my, to istny raj na ziemi!

Diving in Norway!
Baza na Stromsholmen.
Nasz domek - tu tętniło całe nasze życie.
I drugi domek (ten czerwony najmniejszy), gdzie mieszkała reszta ekipy.
Olav, właściciel bazy, przywitał nas bardzo ciepło i wskazał nasze lokum. Rozlokowaliśmy się w dwóch niewielkich, w pełni wyposażonych domkach, zaś sprzęt nurkowy znalazł swoje miejsce w bazie. Od następnego ranka rozpoczęliśmy, to na co najbardziej czekaliśmy, czyli eksplorację głębin... Ale, żeby Was nie zanudzić, o tym następnym razem.....