wtorek, 14 października 2014

Norweska przygoda... Część I. Podróż.

Jestem... Po bardzo długiej przerwie... Czasem trzeba odpocząć od wirtualnego świata i pobyć tylko w tym rzeczywistym.

Na powitanie, po tym przydługim milczeniu, zapraszam Was w podróż do Norwegii. Podróż pełną wrażeń, przeżyć i doświadczeń. Podróż... podwodną...

Naszą długą, bo ponad 1200-kilometrową podróż rozpoczęliśmy w Kortowie, pod siedzibą AKP Skorpena. Pierwszym wyzwaniem okazało się pakowanie. Niby tylko 11 osób, niby tylko na 10 dni, a jednak w busiku znalazły się tysiące różnych tobołków: butle do nurkowania, skafandry i reszta mniejszego, ale równie ważnego sprzętu do nurkowania, kilogramy balastu (kto by pomyślał, że na wycieczkę trzeba zabierać ze sobą tyle ołowiu...), namioty, śpiwory i torby rzeczy osobistych. A do tego mnóstwo jedzenia. Wszak wszyscy wiedzą, że Norwegia jest dla nas Polaków, dość drogim krajem, więc, żeby maksymalnie ograniczyć koszty wyjazdu, trzeba było maksymalnie ograniczyć konieczność zakupów spożywczych. Załadunek, bo trudno to nazwać zwykłym pakowaniem bagażu, trwał ponad godzinę, ale na szczęście wszystko się zmieściło, a busik tylko troszkę "przysiadł".

Idealny porządek bezpośrednio po załadunku...
W drogę ruszyliśmy zgodnie z planem, by zdążyć do portu w Gdyni na godzinę przed wypłynięciem promu do Karlskrony. Szybka odprawa w porcie i już mogliśmy zameldować się w swoich kajutach. Wypłynęliśmy po naszą norweską przygodę dokładnie o 21:30, żegnani kolorowymi światłami portowymi i mrugającymi czerwonymi i zielonymi światełkami w główkach portu - taki widok zawsze robi na mnie ogromne wrażenie. Rejs był dość spokojny. Morze oszczędziło nam zbytniego bujania, więc obyło się bez choroby morskiej. Ranek powitał nas nieco pochmurną szwedzką pogodą. Mimo sporego niewyspania (na promie nie śpi się zbyt długo...), pełni entuzjazmu, ruszyliśmy w dalszą drogę - kierunek Stromsholmen.

Port w Gdyni nocą.
Szwedzki port już w zasięgu... ręki...
Karlskrona wita!
Płynęliśmy pod banderą szwedzką, ale polskiej flagi też nie zabrakło.
Pokonywanie tylu kilometrów z taką ekipą, to czysta przyjemność. I choć zmęczenie czasami sięgało zenitu, humory nas nie opuszczały. Szybko przejechaliśmy Szwecję i dotarliśmy do Norwegii, gdzie był zaplanowany nocleg na jakimś kempingu pod namiotami. Nie przewidzieliśmy jednego - budowy dróg, a przez to ogromnego korka. Zanim wydostaliśmy się z niego, słońce powoli zaczęło mówić "dobranoc", więc byliśmy zmuszeni bardzo szybko zorganizować sobie nocleg. I zorganizowaliśmy go... Na parkingu tuż obok autostrady powstało małe miasteczko namiotowe i polowa kuchnia. Mimo, że kolacja troszkę się przeciągnęła, a pędzące po autostradzie tiry wcale nie zachowywały się cicho, wypoczęliśmy na tyle, żeby wczesnym rankiem móc ruszyć w dalszą trasę.

Przerwa na "popas"...
...w jakże malowniczym miejscu.
Hmmm... I którędy mamy jechać dalej?
Tym razem czekały na nas nieziemskie widoki. Co prawda zboczyliśmy odrobiną z najkrótszej drogi do celu, ale naprawdę było warto. Odwiedziliśmy dwa najbardziej znane miejsca w Norwegii - Geirangerfiord, zwany też Królem Fiordów oraz Trollstigen, czyli "po naszemu" Drogę Trolli lub Drabinę Trolli. Jeśli kiedykolwiek będziecie w Norwegii, nie możecie ich ominąć. Są to po prostu obowiązkowe punkty każdej norweskiej wycieczki. I wierzcie mi, że nie da się ich opisać słowami, a żadne zdjęcia nie oddadzą ich piękna. To po prostu trzeba zobaczyć. Ja widziałam je już po raz drugi, a i tak zaparły mi dech w piersiach...

Geirangerfiord z jednej strony...
...i z drugiej strony
Droga Trolli z góry...
...i z dołu.
Jedyny na świecie znak "Uwaga na trolle!". Pięć lat temu nie był taki ostrzelany...
Po tej pełnej pozytywnych, estetycznych wrażeń podróży dotarliśmy do celu. I tu czekały nas kolejne pozytywne, estetyczne wrażenia... Mała wyspa Stromsholmen, która to właśnie była naszym celem, jest położona w pobliżu miejscowości Vevang i jest początkiem malowniczej Drogi Atlantyckiej. Dzięki temu, że jest osadzona na siedmiu mostach, łączących kilka niewielkich wysepek, dostała status narodowej drogi turystycznej. W moim mniemaniu, jak najbardziej słusznie!

Najwyższy i najładniejszy most na Drodze Atlantyckiej.
Zaś na samej Stromsholmen jest baza nurkowa Stromsholmen Sea Sports Center i... nic więcej. Żadnych sklepów, żadnych atrakcji do zwiedzania, tylko kilka domków, morze i fiordy. To tu mieliśmy spędzić cały tydzień... Wydaje Wam się, że można umrzeć z nudów? Nic bardziej mylnego! Dla grupy takich nurkowych zapaleńców, jak my, to istny raj na ziemi!

Diving in Norway!
Baza na Stromsholmen.
Nasz domek - tu tętniło całe nasze życie.
I drugi domek (ten czerwony najmniejszy), gdzie mieszkała reszta ekipy.
Olav, właściciel bazy, przywitał nas bardzo ciepło i wskazał nasze lokum. Rozlokowaliśmy się w dwóch niewielkich, w pełni wyposażonych domkach, zaś sprzęt nurkowy znalazł swoje miejsce w bazie. Od następnego ranka rozpoczęliśmy, to na co najbardziej czekaliśmy, czyli eksplorację głębin... Ale, żeby Was nie zanudzić, o tym następnym razem.....

4 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. To prawda. To miejsce przyciąga mnie jak magnes :) Norwegia jest krajem nieziemskich widoków. Szkoda tylko, że mój sprzęt fotograficzny nie zdołał oddać jej piękna...

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Oj tam od razu hardcorem ;-) Po prostu robię, to co kocham.

      Usuń